Nigdy nie zapomnę pierwszej nocy synka u nas. Przywieźliśmy Go wieczorem, więc była tylko kąpiel, karmienie i sen. Udało się, z lekkim marudzeniem. Kiedy zasnął, my po prostu patrzyliśmy na Niego. Był taki malutki, delikatny, kochany. Do dziś lubię patrzeć, jak śpi. Wystarczył najmniejszy szmer albo poruszenia, a my byliśmy w stanie pełnej gotowości. Smerf dwa razy obudził się na karmienie i przewijanie, po czym zasypiał błogo. Rankiem, kiedy obudził się na dobre, wzięliśmy Go do siebie do łóżka. Obserwował nas wtedy uważnie, a my wpatrzeni w Niego jeszcze uwierzyć nie mogliśmy, że jest.
Kolejne dni, przepełnione euforią, zupełnie nie pozwoliły nam zauważyć, że nasza waga idzie w dół, a nasze twarze wciąż się śmieją. Cieszyliśmy się ze wszystkiego, chyba bardziej niż dzieci: jak się uśmiechnął, jak kichnął, jak oglądał coś uważnie - dosłownie ze wszystkiego. A Smerf czuł się coraz pewniej, coraz bardziej otwierał się nas nas i zaskakiwał nowymi umiejętnościami. Spacery, które początkowo nie należały do najłatwiejszych, stały się przyjemnością.
Po około dwóch tygodniach było tak, jak być powinno: On, Ona i Dziecko. Wyspani, wypoczęci, szczęśliwi. Martwiący się, cieszący i dumni rodzice Smerfa - niewątpliwie najpiękniejszego dziecka w ich mniemaniu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz