Sercem urodzone

Sercem urodzone
W błękicie Twoich oczu odnalazłam szczęście....

niedziela, 22 lutego 2015

Nie masz koloru moich oczu, ale masz moje serce

Krótko przed Świętami Bożego Narodzenia była sprawa. Stres dopadł mnie dopiero wtedy, kiedy sędzia zapytał o mój wiek. "Ile ja mam lat, jejku, co za pytanie - nie wiem" - kołatało mi się w głowie. Przedłużającą się ciszę przerwałam wreszcie odpowiedzią - prawidłową :) Emocje jednak były tak duże, że mózg nie chciał współpracować. Później wpadłam w samozachwyt nad Smerfem i pewnie gdybym nie usłyszała "Dziękuję" to mówiłabym o Nim do teraz. Było sympatycznie, czasem śmiesznie - nigdy nie podejrzewałam nawet, że w Sądzie może być tak przyjemnie. Wyszliśmy uśmiechnięci i przy drzwiach wyjściowych rzuciłam się prawie na męża piszcząc z radości "Mamy syna, mamy syna!".

Pojechaliśmy odwiedzić RZ, gdzie przebywał Smerf, łez radości i wzruszenia nie było końca. Podczas spotkania m.in. Zastępczy Wujek powiedział, że też był dziś w Sądzie i ochrona opowiadała mu o tym, jak jakaś para wychodziła i wyglądała, jakby wygrała milion w lotto, powtarzając w kółko "mamy syna" :) A dla nas to prawdziwy milion.

Mamy więc syna. Teraz już dużego chłopaka, z łobuzerskim uśmiechem. Niesamowicie wrażliwego, upartego i ciągle śmiejącego się. 
Smerf lubi "opowiadać" po swojemu, a zasób "słownictwa" ma całkiem bogaty. Potrafi okazywać emocje. Uwielbia jeść. Siedzi samodzielnie. Próbuje stawać i pełzać na czworakach. Kąpiel to Jego żywioł. Jest kochany. Jest nasz.




czwartek, 19 lutego 2015

Pierwsze dni i noce

Nigdy nie zapomnę pierwszej nocy synka u nas. Przywieźliśmy Go wieczorem, więc była tylko kąpiel, karmienie i sen. Udało się, z lekkim marudzeniem. Kiedy zasnął, my po prostu patrzyliśmy na Niego. Był taki malutki, delikatny, kochany. Do dziś lubię patrzeć, jak śpi. Wystarczył najmniejszy szmer albo poruszenia, a my byliśmy w stanie pełnej gotowości. Smerf dwa razy obudził się na karmienie i przewijanie, po czym zasypiał błogo. Rankiem, kiedy obudził się na dobre, wzięliśmy Go do siebie do łóżka. Obserwował nas wtedy uważnie, a my wpatrzeni w Niego jeszcze uwierzyć nie mogliśmy, że jest.

Kolejne dni, przepełnione euforią, zupełnie nie pozwoliły nam zauważyć, że nasza waga idzie w dół, a nasze twarze wciąż się śmieją. Cieszyliśmy się ze wszystkiego, chyba bardziej niż dzieci: jak się uśmiechnął, jak kichnął, jak oglądał coś uważnie - dosłownie ze wszystkiego. A Smerf czuł się coraz pewniej, coraz bardziej otwierał się nas nas i zaskakiwał nowymi umiejętnościami. Spacery, które początkowo nie należały do najłatwiejszych, stały się przyjemnością. 

Po około dwóch tygodniach było tak, jak być powinno:  On, Ona i Dziecko. Wyspani, wypoczęci, szczęśliwi. Martwiący się, cieszący i dumni rodzice Smerfa - niewątpliwie najpiękniejszego dziecka w ich mniemaniu :)

czwartek, 12 lutego 2015

Nie ma to jak w domu

Pieczę dostaliśmy niesamowicie szybko, ale każde odwiedziny u synka pamiętam dokładnie. Na pierwszym spotkaniu bez Pani z OA przebierałam Smerfa, nosiłam Go, usypiałam. Szybko się jednak znudził moim i męża uwielbianiem, bo zaczął marudzić. Z czasem marudzenie przerodziło się w płacz, a ja nie potrafiłam Go uspokoić. Serce mi wtedy pękało - ja, Mama, nie wiem jak ukoić szloch mojego dziecka. Dziś wiem, że za duże miałam wyobrażenia: przecież Smerf nie znał nas, pojawiliśmy się i zaburzyliśmy rytm Jego dnia. 
Znaczną część drogi powrotnej do domu przepłakałam, tak mi było źle z tym. Następnego dnia postanowiliśmy, że "małymi krokami do celu". Było weselej, synek zasnął tulony przeze mnie, trzymając kurczowo palec taty. Z każdą godziną spędzoną razem było lepiej - udawało się Go uspokoić, nakarmić, wykąpać. Odjeżdżaliśmy z żalem, ale spokojni: wiedzieliśmy, że synek zaczyna nas akceptować. Kiedy pewnego dnia zostaliśmy z Nim sami i spędziliśmy fantastycznie czas wiedziałam, że jesteśmy gotowi. I Smerf również.

Kiedy otrzymaliśmy pieczę od razu pojechaliśmy po synka. Wcześniej daliśmy znać RZ, która była bardzo do Niego przywiązana. Nie obyło się bez wzruszenia. Kiedy wyjeżdżaliśmy spod domu RZ i ja miałam łzy w oczach - łzy szczęścia i wzruszenia. Łzy troski, bo moje szczęście było okupione smutkiem RZ. 
Kilometry w drodze do domu ciekały szybko, synek spał albo podziwiał krajobraz. Jednak tuż przed naszą miejscowością rozpłakał się strasznie. Nie pomogło zabawianie ani kołysanie. Przez chwilę opanował mnie strach: co będzie, jeśli nie zdołam Go uspokoić? Moje obawy rozwiały się, kiedy wzięłam Smerfa i przytuliłam do siebie. Wtulił się we mnie, westchnął i uśmiechnął się promiennie. Do domu jednak dojechać musieliśmy, więc co jakiś czas (zanim marudzenia przeradzało się w płacz) robiliśmy przystanek i tuliliśmy się do siebie. Kiedy już zaparkowaliśmy przed domem, Smerf rozpłakał się na dobre. Po niecałej minucie, kiedy przekroczył próg, a mąż powiedział:
- Witaj w domu synku,
Smerf ucichł i nie zapłakał więcej. Czuł, że jest w domu. Czuł, że jest bezpieczny.

Przez kilka następnych tygodni nie wiedzieliśmy, co to płacz. Aż czasem martwiłam się, czy wszystko jest w porządku. Mijający czas pokazał, że Smerf jednak potrafi płakać. A nawet udawać, że płacze :)


Stópki Smerfa

niedziela, 8 lutego 2015

I wtedy ujrzałam Ciebie po raz pierwszy

Było na tyle zimno, że czułam jak marzną mi palce u stóp. Nie, wcale nie było zimno - emocje tak działały. Pamiętam, że jechaliśmy do Ciebie w takim skupieniu, że całą rozmowę podtrzymywała Pani z OA. W pewnym momencie dała sobie jednak na spokój - chyba widziała, że skoro para takich "gaduł" milczy, coś jest na rzeczy.

Kiedy spojrzałam na Smerfa po raz pierwszy miałam łzy w oczach. Pierwszy raz w życiu miałam łzy wzruszenia. Nie dowierzałam jeszcze wtedy, że to mój - nasz syn. Spał spokojnie, a kiedy mąż złapał Go za rękę otworzył swoje duże, niebieskie oczy i patrzył. Po prostu patrzył się na nas. Nie uśmiechnął się, nie rozpłakał.

Czułam błogi spokój, kiedy wzięłam Go na ręce po raz pierwszy. Nikt mi nie dał instrukcji obsługi do Smerfa, ale ja intuicyjnie wiedziałam, co robić.  Nie przeszkadzało mi nawet, że moje poczynania bacznie obserwuje RZ i pani z OA. Miałam mojego syna w ramionach i tylko to się wtedy liczyło.


piątek, 6 lutego 2015

TEN - tak, właśnie ten, Telefon

Serce zatrzymało się na chwilę, kiedy w słuchawce usłyszałam:
"Pani (.....), jest trzymiesięczny chłopiec (tu padło zdrobnienie imienia)".
Z wrażenia usiadłam, ale niewiele to pomogło. Ręce się trzęsły, serce kołatało, język odmawiał posłuszeństwa. Jak dobrze, że nie pamiętam, jakie głupoty wtedy plotłam. Musiałam brzmieć naprawdę żałośnie, bo Pani, zazwyczaj gadatliwa co nie miara, wymiękła przy moim słowotoku. 

Dowiedziałam się wtedy podstawowych informacji o Smerfie (tak Go będę nazywała na potrzeby bloga). Na spotkanie z Nim musiałam jednak poczekać. Jeśli kiedykolwiek w życiu czas mi się dłużył, to oczekiwanie na zobaczenie Smerfa było wiecznością. Nie potrafiłam myśleć o niczym innym. W głowie układałam sobie, gdzie postawię łóżeczko, jak będzie wyglądał nasz dzień, jak wyglądało będzie nasze życie. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna (ale nie gorsza, o nie!). 

Nie wiem, czy potraficie sobie wyobrazić tak nieograniczone szczęście, że żadna przykra wiadomość nie może go zmącić. Ja tak miałam ( i do tej pory mam). Na samo wspomnienie tamtych dni uśmiech się pojawia na mojej twarzy.

Jestem szczęściarą, wiem to. Warto było przejechać każdy kilometr, aby mieć Smerfa. Warto było poczekać każdą sekundę. Dziś wiem, że wszystko co przeszliśmy z mężem działo z jakiegoś powodu. Tym powodem jest Nasz Syn. To wszystko, co działo się w naszym życiu po drodze po prostu musiało się wydarzyć. Czekaliśmy, aż pojawi się On. Inaczej być nie mogło.

PS. Pamiętacie wpis o smoczku? Telefon zadzwonił dwa miesiące później!

Nasz synek