Sercem urodzone

Sercem urodzone
W błękicie Twoich oczu odnalazłam szczęście....

wtorek, 19 sierpnia 2014

Dwa razy "N"

Niepłodność jest jak cień, który jest z Tobą wszędzie - w kinie, na zakupach, podczas kąpieli czy na zebraniu z szefem. Myśl o niej potrafi wślizgnąć się niepostrzerzenie o każdej porze. Wszędzie. Taka towarzyszka - niechciana, odrzucona, lecz nie samotna. Zna miliony par, setki małżeństw. Nie wybiera sobie sprzymierzeńców ze względu na wiek czy status materialny. Można z nią walczyć albo nauczyć się z nią żyć.

Walczyłam z niepłodnością długo. Samo przyznanie się przed sobą, że mamy problem zajęło mi sporo czasu. W głowie huczała przecież myśl "jestem młoda, nikt w rodzinie nie miał problemów z płodnością". Czas jednak mijał, a "świadectwo kobiecości" dawało o sobie znać co miesiąc. Zaczęłam mylnie interpretować sygnały wysyłane przez organizm, dzięki czemu regularnie zasilałam wpływy okolicznych aptek. Testy ciążowe cierpliwie czekały już od początku cyklu, aby w jego końcowej fazie pokazać mi piękną, grubą, JEDNĄ kreskę. I zapewne gdybym pod wływem impulsu nie zapisała się na wizytę do ginekologa, zwlekałabym z tą decyzją jeszcze długo.

Wizyta. Po zbadaniu mnie dostałam "przykazania" co dalej. Na pierwszy rzut panel hormonalny plus monitoring cyklu. Hormony rozszalałe strasznie, za to ładne owu i cała reszta ok. W między czasie wraca cytologia, niedobrze. Powtórka i jeszcze gorzej. Szpital, pobieranie wycinków i miesiąc modlitw. Nie ma zmian nowotworowych! Nadzieja. Gin wyslał mnie do endorynologa, żeby sprawdzić, skąd burza hormonalna w moim organiźmie. Tam kolejny szok, guzy na taczycy. Biopsja i kolejny miesiąc modlitw. Kolejny raz się udało, bez zmian! Kolejna Nadzieja. Jakiś czas zajęło doprowadzanie mojego organizmu do harmonii. W międzyczasie jeszcze wyniki męża - nie są super dobre, ale też nie  są tragicznie złe. Nadzieja rośnie. Dostajemy "zielone światło". Kilka miesiący prób i ....nic. HSG (ok) i startujemy z lekami. Nadzieja sie odradza. Kolejnych kilka miesiący na cyklach stymulowanych i nic. Więc kolejne badania, immunologiczne i genetyczne. Kolejne miesiące stresu i czekania. Wszystko ok, wraca Nadzieja. Kolejne miesiące prób, naprzemiennie z lekami i bez. Nic, echo. Nadzieja gaśnie. Pada hasło inseminacja. Stos badań przed i wynik tarczycy zwala Nas z nóg. "Przykro mi, ale zrobienie IUI przy tak wysokim TSH będzie naciągnięciem Was na pieniądze" - mówi lekarz. Nadzieja upada. W głowie myśli "jak to możliwe, leki biorę regularnie". Orgaznim jednak wiedział swoje. "Dajmy sobie kolejny miesiąc" - mówi lekarz. A w przyszłym niespodzianka - stan zapalny. Kolejny - taaadam! - torbiele. Kolejny - wow - hiperstumulacja. I tak dalej, i tak dalej. Przy szóstym nieudanym podejściu mówię PAS. Nadzieja leży, schowana gdzieś na dnie serca.

Pięć miesięcy później siedzę w jasno oświetlonym pokoju, na kanapie z czerwonej skóry. Patrzę na uśmiechnięte twarze dzieci, których zdjęcia wiszą na jednej ze ścian. Jestem w OA. Ze mną jest Nadzieja. Niepłodność zostawiłam za sobą. Pogodziłam się z nią, już nie mam żalu. W końcu nauczyła mnie cierpliwości i pokory. 

Niepłodność to choroba. Choroba duszy....

1 komentarz:

  1. Pięknie to napisałaś. Myślę, że każda z nas myśli podobnie.
    Podobnie ale jednak inaczej czuje.

    OdpowiedzUsuń