U góry śpi spokojnie nasz syn. Oddycha miarowo, czasem tylko pościel zaszeleści i słychać mamrotanie przez sen. Jestem spokojna, bo wiem, że jest i nic mu nie grozi. Jeszcze kilka dni temu ten mój spokój w ułamku sekundy został zburzony, a moim sercem targały emocje, które ciężko opisać.
Smerfowi przydarzył się wypadek - ot, jeden z tych, które często zdarzają się żywiołowym dzieciom w Jego wieku. W pierwszym momencie nawet nie przeszło mi przez myśl, że będzie miał takie konsekwencje.
Z różnych względów nie chcę wdawać się w szczegóły. Nie chcę też na nowo przeżywać tego wszystkiego, a opisując każdy szczegół z pewnością by tak było.
Kiedy trzymałam w ramionach płaczącego Smerfa, świat zatrzymał się na chwilę. Po raz kolejny doświadczyłam uczucia, którego tak bardzo czuć nie chciałam. Uczucia strachu. Lęku tak paraliżującego, że zapierającego dech i odbierającego zdolność logicznego myślenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam (bo skąd mogłam wiedzieć - wszak medycyny nie studiowałam), że nieuzasadnionego. Wtedy, trzęsąc się cała, obiecałam Smerfowi, że wszystko będzie dobrze - chociaż przecież nie składam nigdy obietnic bez pokrycia - a może podświadomie czułam, że będzie dobrze?
Kiedy na szali minut dobry Bóg czy los położył zdrowie mojego syna po raz pierwszy, uświadomiłam sobie, jak bardzo Go kocham. Jak prawdziwie Go kocham. Chociaż przecież doskonale wiedziałam, że jest moją miłością, wyczekanym synkiem, to żadne poprzednie doświadczenie życiowe nie utwierdziło mnie w tym tak bardzo. W tamtej chwili - możecie wierzyć lub nie - dałabym wszystko, aby cofnąć czas, aby ten wypadek się nie zdarzył.... dałabym obciąć sobie obie kończyny, połamać palce, oskalpować na żywca i oddać życie za Niego - choć przecież nie ja mu to życie dałam.....
Kiedy na pogotowiu przekazywałam lekarzom synka, dotąd nie uroniwszy łzy - zalałam się nimi, łkając "proszę, pomóżcie, ja nie przeżyję straty drugiego dziecka". I chociaż pewnie lekarze pomyśleli, że zwariowałam do reszty (wszak nic życiu Smerfa nie zagrażało - wówczas tylko ja to tak widziałam), to oprócz ogromu serca, jakie włożyli w pomoc synkowi, potraktowali mnie jak zatroskaną matkę, a nie histeryczkę.
Potwierdzam więc - miłość matki nie zna granic. Potwierdzam też, że miłość matki do dziecka biologicznego i adopcyjnego (przynajmniej w moim odczuciu) nie różni się absolutnie niczym.
W tym miejscu pora na wyjaśnienie - jestem matką dwójki dzieci. Urodziłam dziecko, ale nie usłyszałam jego płaczu po narodzinach. Będzie o tym odrębny post, ale potrzebuję trochę czasu, aby sobie go poukładać.
Smerf ma się świetnie, wszystko można powiedzieć zakończyło się dobrze. Dostał dwie naklejki "Super Dzielny Pacjent", zażądał jedzenia i nadziwić się nie mógł, że nie ma butów na nogach. I oczywiście po powrocie do domu brykał jak zawsze.
A my....dostaliśmy solidną lekcję od życia:
- aby nigdy nie myśleć, że coś, co wydaje się straszne rzeczywiście takie jest,
- aby docenić kruchość życia, bo czasem ułamek sekundy, a czasem milimetry decydują o zdrowiu lub chorobie,
- aby dawać z siebie jeszcze więcej niż sądzimy, że jesteśmy w stanie dać,
- aby nigdy nie stawiać w hierarchii niczego ponad zdrowie i życie.
Kochajcie życie, jakiekolwiek ono nie jest. Bo jest darem.
Najpierw mnie zmroziło, a potem odetchnęłam z ulgą. Całe szczęście Smerfowi nie stało się nic poważnego - bo tak wnioskuję, skoro jest już z powrotem w domu. Uffff...
OdpowiedzUsuńO Twojej stracie nie wiedziałam. Bardzo mi przykro, chociaż wiem, że żadne słowa nie są w stanie ukoić takiego bólu :/
A wszystko, co piszesz o miłości matki, zdrowiu i życiu - jest tak szczere, tak autentyczne, tak chwytające za serce, że znów siedzę przed komputerem i płaczę. To już któryś z rzędu Twój post, który wywołał we mnie takie emocje i przypomniał o tym, co naprawdę ważne. Dziękuję i tulę mocno :*
Ale....ale.....ale na naprawdę nie chcę, abyś płakała przy mojej pisaninie :)
UsuńSmerf ma się dobrze (w zasadzie chyba nawet lepiej niż kiedykolwiek wcześniej - rozgadał się chłopak na całego), ostatnia piątkowa kontrol zakończyła definitywnie historię pt. Wypadek Smerfa. Happy endem oczywiście :)
Dzięki Bogu, że ze Smerfem już wszystko ok. Jejku, ale strachu musieliście się najeść, współczuję, na pewno emocje długo z Ciebie schodziły, a pewnie masz je w sobie do dziś. Cieszę się, ze już wszystko ok. takie sytuacje na prawdę pokazują nam że trzeba doceniać życie każdego dnia i dziękować Bogu za to co mamy.
OdpowiedzUsuńCo do Twojej straty to mam to cały czas w głowie odkąd mi o tym powiedziałaś. Straszne jest to co przeżyłaś, dlatego teraz sytuacja ze Smerfem tym bardziej była dla Ciebie trudna, ale na szczęście już po wszystkim.
Trzymaj się Kochana ;*
Tak właśnie kochana - lęki z przeszłości odżyły na nowo. Ale szczęśliwie wszystko zakończyło się dobrze.
UsuńBuziaki dla Was dziewczyny :*
Nawet nie próbuję sobie wyobrazić co przeżyliście. Podejrzewam, że ciągle nie możesz dojść do Siebie. Mam nadzieję że szybko uporasz się z tymi emocjami. Najważniejsze, że Smerf ma się dobrze. Z Jego reakcji wnioskuję, że już nie pamięta, co się stało.
OdpowiedzUsuńNawet nie zdajemy sobie sprawy, ile bólu i cierpienia kryje się po drugiej stronie ekranu. Bardzo mi przykro.
Uściski
Emocje opadły, zakończenie pomyślne. Smerfik mam nadzieję nie pamięta - w każdym razie nie ma urazu do całego winowajcy wypadku, więc myślę, że przynajmniej Jemu oszczędzono traumy.
UsuńNawet nie próbuję sobie wyobrazić co przeźyłaś. Ciesze cię bardzo, źe synek zdrowy i wszystko jest w porządku. Nie mogłoby być inaczej!
OdpowiedzUsuńO tak, przeżyć tego typu nie życzę nikomu....
UsuńNa szczęście skończyło się na ogromnym strachu tylko.
Dziecko musiało by być zamknięte w klatce a i to nie było by gwarancja bezpieczeństwa. Szczęście że Smerfowi już nic nie grozi. To co czułaś nikt nie wie, to trzeba samemu przeżyć żeby zrozumieć..
OdpowiedzUsuńLekarz nie pocieszył mnie wcale słowami "Proszę Pani, to jest chłopak, nie ostatni raz miał wypadek i nie takie rzeczy u dzieci widziałam". Zdecydowanie nie chcę się przekonywać.
UsuńWspółczuję Ci stresu i podzielam Twoje emocje.
OdpowiedzUsuńW ubiegłym tygodniu mój synek (niecałe 3 lata)zachłysnął się tabletką... na strachu się skończyło, ale ja do wieczora nie mogłam do siebie dojść. Właściwie działałam intuicyjnie i udało się wykrztusić, ale całkiem rozum mi odbierało... obiecałam sobie, ze wezmę się za jakiś kurs pierwszej pomocy, żeby wiedzieć co robić... a tabletki będę kruszyć na łyżeczce, bo i tak on ich nie połyka, tylko ma rozgryzać... robił to sprawnie przez cały rok, a tu taki pech, że akurat kaszlnął...