Sercem urodzone

Sercem urodzone
W błękicie Twoich oczu odnalazłam szczęście....

wtorek, 21 października 2014

Chorobowo part II

Chyba nie doleczyłam ostatniego przeziębienia - jak zawsze wierzyłam w swoje możliwości i kiedy tylko mogłam śmigałam załatwiając sprawy, z zatkanym nosem i bolącym gardłem. Efekt - zapalenie krtani. Nie lubię użalać się nad sobą, ale fatalnie się ostatnimi dniami czułam. W nocy budziły mnie duszności, bo katar udało mi się opanować aptecznymi specyfikami. Do tego głos (a raczej skrzeczenie) nie brzmi obiecująco...

Jako, że jak się coś komplikuje, to zazwyczaj wszystko, w naprawie ląduje mój telefon i laptop. Już byłam bliska zakupu nowych, ale jestem taka sentymentalna i strasznie szkoda mi tych wszystkich danych - zdjęć, filmików. I oczywiście do tego jestem roztrzepana - w przeciwnym razie dawno bym miała wszystko zapisane na dysku zewnętrznym lub płytach. Ot, takie małe podsumowanie siebie zrobiłam :)

Byłam u przyjaciółki jakiś czas temu, tak w ramach relaksu pomogłam jej przy dzieciakach. Dla niej to była pomoc, bo dla mnie - najprzyjemniej spędzony czas w roku. Nawet pomijając to, że Mały był czasem marudny na zęby - kiedy się wtulił tą swoją buźką we mnie, w środku się rozpadałam na milion kawałków. Uwielbiałam kiedy się budził, stawał w łóżeczku i częstował mnie swoim boskim uśmiechem. Lubiłam jak śmiał się w głos, kiedy coś wyjątkowo Go rozbawiło. On mnie chyba też polubił, bo wszędzie za mną raczkował (wiem, wiem - byłam dla Niego nowością i atrakcją hehe).... Czułam się taka dumna, zaprowadzając starszą córkę do przedszkola. I w każdej minucie uświadamiałam sobie, jak bardzo tęsknię za takim życiem. 


Minął rok od uzyskania kwalifikacji. Cały rok marzeń, tęsknoty, wyczekiwania. Tak bardzo nie chciałabym za rok pisać, że minął kolejny rok - ba, ja nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. I wierzę, że już niedługo, że lada chwila odnajdzie się Nasze Dziecko.

środa, 8 października 2014

(Nie)cierpliwie

Czekam. Po cichu, w ukryciu - czekam.
Muszę przyznać się sama przed sobą, że coraz trudniej znoszę oczekiwanie. A może to tylko taki jesienny kryzys? Co prawda nie zerkam co chwilę na telefon w oczekiwaniu telefonu z Ośrodka, ale gdzieś w głębi coraz bardziej pragnę, by ta chwila nastąpiła.
Czytam inne blogi i fora, ciesząc się radościami innych, kiedy serca rodziców i dzieci wreszcie się łączą. Jednoczeście nie rozumiejąc, dlaczego ja czekam tak długo, kiedy innym marzenie spełnia się po niespełna roku...Wiem, oni czekali na Swoje Dziecko i ja również oczekuję na Swoje. 
Zeszłego roku o tej porze kończyliśmy warsztaty, wierząc, że Nasze Dziecko odnajdzie się szybko. Tymczasem z siostrą Cierpliwością czekamy już tyle czasu.

sobota, 4 października 2014

Bałagan i śmiech

Zdecydowanie preferuję dom pełen dzieci. Lubię, kiedy przekraczając jego próg wita mnie śmiech - taki radosny i szczery. Tak jak wczoraj.
Znajomi ze swymi pociechami postanowili umilić nam piątkowe popołudnie. Kiedy wróciłam z pracy, w drzwiach stał niespełna roczny nieborak, z uśmiechem od ucha do ucha i powitał mnie soczystym buziakiem. Na moment zamknęłam oczy i pozwoliłam tej chwili trwać, czarując ją - by trwała każdego dnia na nowo, aby to mój dzieć tak mnie witał. Za chwilę podbiegła jego starsza siostra, która ze swymi blond loczkami wygląda jak mały aniołek, choć charakter ma zdecydowanie jednak nie-anielski ;) i rzuciła "ceść ciocia" posyłając mi podobnie promienny uśmiech jak jej brat. Jak mi było dobrze wrócić do takiego domu i to nie tylko ze względu na weekend :)
Zupełnie nie przeszkadzały mi zabawki, które pozbawione swojego miejsca znalazły się prawie wszędzie w zasięgu wzroku. Nie przeszkadzały mi piski i krzyki dzieciaków na widok psa, który ciesząc się szczekał głośniej niż zazwyczaj. Nie przeszkadzały mi butelki, smoczki i chusteczki na kuchennym blacie. 
Dom żył, a ja tęsknię za takim życiem. 

Znajoma wyliczała rzeczy, które mi odda po swoich pociechach, a ja śmiałam się, że nasze Dziecię będzie najbardziej obdarowanym dzieckiem roku. Tego samego dnia zadzwoniła moja siostra, żebym zabrała ciuchy po maluchach jeśli chce, bo ona nie ma gdzie tego trzymać. I nasze postanowienie, aby nie kompletować wyprawki dla malucha przepadnie, bo każdy przed zimą robi porządki i miejsce na inne rzeczy. Tym oto sposobem dorobiliśmy się spacerówki, ciuchów, konika na biegunach, stelaża do wanienki, huśtawki, firan z motywami bajkowymi. Czeka na nas jeszcze kołyska, stolik do karmienia, leżaczek - który zapewne z następną wizytą do nas trafi. Sobie pozostawiłam przyjemność zakupu wózka, łożeczka, pościeli i kocyków - na czas "po" TYM telefonie. 

Mam takie życzenie, aby jesień i zima szybko minęły, a wiosną będzie dwa lata naszego oczekiwania i już coraz bliżej, coraz bardziej niecierpliwie będziemy wypatrywać na wyświetlaczach telefonów napisu OA.....

sobota, 27 września 2014

Z drugiej strony

Przeglądając Internet traifłam na zwierzenia kobiety, która oddała dziecko do adopcji. Czytając jej historię, na przemian wzruszałam się i przerażałam. 
Tyle ile My zyskamy, Ona straci. I nie chodzi tylko o Dziecko, ale również o emocje, uczucia, marzenia. A Ona? Zyska tyle, ile My stracimy. Ot, taka równowaga. Ale nie ma tu znaku równości, bo Szczęście zostanie po naszej stronie. 
Gdziekolwiek teraz jesteś Matko Mojego Dziecka, cokolwiek teraz robisz, dziękuję Ci. 

poniedziałek, 22 września 2014

Inny niż wszystkie weekend

Dni mijają w szalonym tempie, chociaż każdego ranka budzę się ze świadomością, że kolejny - długi dzień przede mną. Taki paradoks czasu. Czekam, więc każdy dzień wydaje się być taaaaaki długi - a jednak w ogólnym rozrachunku czas ucieka szybko, zabierając ze sobą bezpowrotnie wszystkie chwile - te dobre i te gorsze.

Miniony weekend był intensywny - bo z dzieckiem. Moja chrześnica opanowała w całości nie tylko Moje Serce, ale i czas. Mój, wydawało się uporządkowany plan dnia, diabli wzięli. Sprzątanie było na akord. Odpoczynek? - a co to takiego :) Dobrze, że gotować nie musiałam, bo doprawdy nie wiem, jak bym to ogarnęła. 
Wieczorem, kiedy zaliczyliśmy już spacer, zabawy na dworze i w domu, posiłki, kąpiel i czytanie bajek, kiedy dziecię zasnęło z ręką zarzuconą na moją szyję opanował mnie strach. Tysiące myśli kłębiło się w mojej głowie - czy ja sobie poradzę 24/7 z takim żywiołem w domu (albo żywiołami - przecież chciałabym docelowo mieć więcej niż jedno dziecko); czy będę potrafiła zorganizować Nam czas; czy starczy mi sił, cierpliwości, pomysłowości, kreatywności w kształtowaniu Małego Człowieka? 
Spojrzałam wtedy na Małą, na jej spokojny oddech i uświadomiłam sobie, że dla takiego widoku co wieczór jestem w stanie wywrócić Mój Świat do góry nogami. Że czuję się gotowa na tę rewolucję, która zbliża się dużymi krokami. 


18 miesięcy oczekiwania za Nami

czwartek, 11 września 2014

Cierpliwości Ty moja....

Już standarowo chyba na początu miesiąca dowiaduję się, co tam ciekawgo w Naszym OA słychać. Mam jakąś wewnętrzną potrzebę usłyszenia "Jeszcze troszkę cierpliwości. Pamiętajcie, że wszyscy czekamy na Wasze dziecko" lub coś temu podobne. Nie wiem jak mi się udało wymusić na Paniach informację o czekających parach, ale okazało się, że jeszcze jest sporo par z kursów przed Nami. Zrobiło mi się smutno, bo wiem, że ten rok na pewno nie będzie Nasz. Ale z drugiej strony czekamy na Nasze Dziecko i chociaż czekać wcale nie jest łatwo, to warto.

Tymczasem skupiam się na tym, co jeszcze mogę zrobić, zanim mój świat wywróci się do góry nogami. Staram się skupić na rzeczach mało istotnych, ale awykonalnych przy dziecku. Albo przynajmniej trudnych do zrealizowania w przerwach między spaniem, zabawą i karmieniem. 

Wymyślam też setki scenariuszy jak to będzie z Dzieciem. I chociaż wiem, że przecież rzeczywistość okaże się być zupełnie inna, to marzę....





poniedziałek, 8 września 2014

Chorobowo

Pochorowałam się ostatnimi czasy - gorączka, gardło, katar, o bólu głowy nie wspominając. Pierwsza noc była naprawdę trudna. Ogarniała mnie wszechobecna złość, że nie mogę czuć się dobrze :)

Ale myślami byłam zupełnie gdzieś daleko. Myślałam o tym, że przecież jak będę miała Dziecko choroby nie opuszczą mnie w cudowny sposób. Nie raz pewnie zdarzy mi się czuć beznadziejnie i jednocześnie zajmować się Dzieciem. Nie raz będę zasmarkana Je karmić czy kąpać i drżeć z każdą chwilą, żeby przypadkiem Go/Jej nie zarazić.

Doszłam jednak w moich rozmyślaniach do Wniosku, że owe Dziecię będzie miało jeszcze Tatę, najlepszego tatę na świecie! Znaczy tak mi się wydaję, biorąc pod uwagę wypadkową dwóch rzeczy - że jest cudowym mężem i ma super podejście do dzieci.
Mąż bardzo o mnie dbał, był moim prywatnym sanitariuszem :) Ugotował mi rosół (co prawda nawet z mega katarem poczułam, że jest za słony - ale widocznie kocha ;) ), przynosił lekarstwa, dogadzał i pilnował.

Teraz już czuję sie lepiej, więc z pozytywnym nastawieniem zaczynam kolejny tydzień oczekiwań. I tak się zastanawiam, ile jeszcze takich tygodni mnie czeka.

poniedziałek, 1 września 2014

Wicie gniazda?

Nie tak dawno pisałam, że nie spieszymy się z przygotowaniami na przyjście Dziecka, tylko czasem zdarzy mi się chwila słabości i zapomnienia. Chyba wczoraj przeżyłam apogeum owego zapomnienia....

Kilkanaście par bodów, pajacyków, śpioszków, kaftaników, czapeczek, skarpetek - słowem cała wielka torba ubrań dziecięcych, w neutralych kolorach - prezent od dziadków. Stoi w pokoju i aż prosi się, żeby je układać, składać, prasować....Nawet nie wiem, czy któreś z tych rzeczy będą pasowały na Nasze Dziecko. Ale to nieistotne, sprawiło Nam to tak ogromną radość! Początkowo byłam ostrożna, nie chciałam przywozić tych rzeczy do domu. Jednak wiem, że przecież dziadkowie czekają na wnuka/wnuczkę.

A niech tam! Może to właśnie jest owe "wicie gniazda"?

Nie tak dawno czytałam, że telefony dzwoniły, kiedy ktoś przygotował / wyposażył pokój ; kupił meble do pokoju dziecięcego czy przygotował wyprawkę. Może czas przełamać się i zaszaleć z zakupami dla dziecka? Przynajmniej takimi, które będą uniwersalne. Ale co, kiedy wszystko będzie gotowe czekało, a telefon będzie jeszcze miesiącami milczał jak zaklęty??????

piątek, 29 sierpnia 2014

Jak to z dziećmi proszę Pani

Dzień spędzony z dzieckiem to zupełnie inny dzień. Bardziej intensywny, wyczerpujący, bogaty. I piękny, taki prawdziwie przeżyty. Jest coś takiego fascynującego w pokazywaniu świata dziecku, coś tak magicznego, że proste czynności wydają się być wyjątkowe.

Dzisiejszy spędziłam z moją niespełna czteroletnią chrześnicą. Buzia jej się praktycznie nie zamyka - a kiedy brakuje jej pomysłów o czym mówić, to sobie śpiewa. Ot, takie rozgadane dziecko. Wszystkiego jest ciekawa i wszystko musi wiedzieć. Pytanie bez odpowiedzi wraca jak bumerang. "Bo tak" to odpowiedź, której tylko Ona może używać - wszyscy inni muszą skrupulatnie udzielać jej wyczerpujących odpowiedzi. Poza tym jest wrażliwa, prostolinijna i przebojowa. Nie boi się obcych, chociaż intuicyjnie potrafi wyczuć, komu może "zaufać". Nie strzela fochów, chociaż potrafi się targować i stawiać na swoim. I myśli o innych, potrafi się dzielić. Takie dobre z niej dziecko :) 
Po ponad ośmiu godzinach z Nią czuję się zmęczona, ale tak pozytwnie. Zakupy z dzieckiem, z tak energicznym dzieckiem jak Ona to pomyłka :) No, chyba, że z wcześniej przygotowaną listą. Spacer to raczej sprint, a jej ciekawość świata sprawia, że nie jest to sposób na relaks. Jazda samochodem to jak kurs nauki jazdy "nie tak szybko", "za wolno", "teraz w lewo", "czemu hamujesz?". "gdzie jedziemy?" itp.itd. średnio co drugie zdanie. 
Bezcenne osiem godzin. Całusy i przytulanki. Zdarte kolano i brudne łapki. Śmiechy i uśmiechy. Spojrzenia prosto w oczy, podskoki i kręciołki. Bezcenne chwile.

Będąc na zakupach Mała pyta mnie, czy coś jej kupię. Pozwalam jej wybrać sobie co chce. Rozgląda się po regałach i pakuje do koszyka batonik belVita. Robi przy tym piruet i śmiejąc się woła "stworzona na śniadanie". Robiąca obok zakupy kobieta wybucha śmiechem. Pytam się Małej, czy na pewno to zje, czy może chce Lubisia. Patrzy na mnie bystrym wzrokiem i mówi, że Lubisie są dla dzieci. Pytam jej więc, kim ona jest. "No jak to kim jestem, jestem N....(imię)!" Teraz ja wybucham śmiechem. Odkłada jednak ciastko i pyta, czy może jabłko, bo "jabłka są zdrowe i mają mnóstwo witamin. Trzeba je jeść na złość." Kobieta obok śmieje się do rozpuku. "Oj, z Tobą to czasem wesoło" - mówię. "Jak to z dziećmi proszę Pani" - odpowiada kobieta.

Ja właśnie chcę, żeby było wesoło. Ja chcę doświadczać co dzień od nowa, jak to jest z tymi dziećmi. Tymczasem kilka dni upłyneło i przybliżyło mnie do Mojego Dziecka.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Week(end)

Nie myślałam, że kiedykolwiek coś takiego powiem, ale lubię poniedziałki. Lubię, bo zaczynają kolejny, nowy tydzień. Tydzień pracy, również OA. A więc każdy poniedziałek może być potencjalnie ostatnim poniedziałkiem we dwójkę :)

Nigdy nie miałam jakiś specjalnych oporów przez poniedziałkami, bo nie muszę wstawać wcześnie rano do pracy, a i pracę mam satysfakconującą i z radością do niej wracam. Są oczywiście chwile słabości, kiedy mam jej szczerze dość, ale  w ogólnym rozrachunku jest zdecydowanie okey. Ostatnio sobie nawet myślałam, jak to będzie, kiedy pójdę na macierzyński, kiedy pierwszy szok i euforia minie i zostanę w domu, z dzieckiem na placu boju. Czy nie zatęsknię za pracą?

Zastanawiam się też, jak będą wyglądały weekendy z dzieckiem. Nie będzie leniuchowania rano. Nie będzie spontanicznych wypadów ze znajomymi. Nie będzie długich zakupów, krążenia po sklepach i oglądania. Będę wstawała rano i zaspanym głosem uspokajała dziecię, które pewnie nie będzie cierpliwe w oczekiwaniu na mleko/zabawę/cokolwiek. Będę planowała każde wyjście i podporządkowywała planowi dnia dziecka, biorąc jeszcze pod uwagę ewentualne przesunięcia. Będę robiła zakupy zaczynąc od działu pieluch/deserków itp. I przyznam, że szczerze za tym tęsknie....

sobota, 23 sierpnia 2014

Smoczek

Nie tak dawno idąc przez miasto znalazłam smoczek. Było to o tyle niesamowite, że szłam wpatrzona w ekran telefonu, namiętnie pisząc sms-a do koleżanki. I nagle przukuł mój wzrok mały niepozorny przedmiot. Rozejrzałam się wokół, ale ani sklepu w pobliżu, ani placu zabaw - nie wspominając już, że w zasięgu wzroku nie było żadnych matek z dziećmi (tudzież dzieci z innymi opiekunami). Pewnie to zabrzmi głupio, ale pomyślałam, że to jakiś znak. Pomyślałam, że może tego dnia właśnie rodzi się moje dziecko. 

W oczekiwaniu na TEN TELEFON najtrudniejsza jest niewiadoma. O ile w tradycyjnej ciąży pewne sprawy (jak np. data porodu) są przewidywalne, tak w adopcyjnej nie wiemy tak naprawdę nic. Pisząc to mam na myśli Nas - nie określaliśmy płci, nie stawialiśmy sztywnej granicy wieku. "Nie wiem" - najczęściej używana odpowiedź na pytania rodziny i znajomych o adopcję. Nie wiem, ile będzie miało Nasze Dziecko kiedy Je poznamy. Nie wiem, jakiej będzie płci i z czym przyjdzie Nam się borykać. Nie wiem, kiedy możemy się spodziewać powiększenia rodziny. Jest tyle niewiadomych, że człowiek nawet w nierealnych sprawach doszukuje się jakiegoś znaku. Może to właśnie był znak?




czwartek, 21 sierpnia 2014

Czekamy

Przekraczając próg Ośrodka miałam pewność, że tym razem wszystko będzie dobrze. Czułam się nawet z tym trochę dziwnie, bo wydawało mi się, że po poprzednich doświadczeniach powinnam być pełna obaw. A nie byłam. Wiedziałam, że wreszcie znalazłam się we właściwym miejscu.

Kurs (zarówno spotkania indywidualne, jak i grupowe) wspominam z sentymentem. Masa pytań, mnóstwo odpowiedzi i żadnych gotowych rozwiązań. Godziny rozmów i przemyśleń. Prawdziwa lekcja. W ogóle jestem zdania, że świadome rodzicielstwo powinno być poprzedzone takim kursem, nie tylko adopcyjne :) I oczywiście znajomości z ludźmi, którzy sa podobni do Nas, chociaż przecież zupełnie inni. 

Czekamy czasem bardziej, czasem mniej cierpliwie. Czekamy na te nieprzespane noce, płacze i humory, które są znienawidzone przez innych rodziców. Czekamy na Kogoś, kto porozrzuca zabawki w salonie. Czekamy na moment, kiedy w naszych samochodach będą jeżdziły foteliki. Czekamy na to, aż będziemy mogli powiedzieć znajomym, że "dziś nie wpadniemy, bo Mały/a jest marudny/a". Czekamy na tupot małych stópek na posadzce. Czekamy na uśmiech Naszego Dziecka.

Z racji tego, że nie wiemy jakie dziecko się Nam "urodzi" nie szalejemy jeszcze z zakupami. Odkładamy, oglądamy, marzymy. Czasem jednak serce się wyrwie i w pokoju dziecięcym ląduje jakiś ciuszek.... Nawet nie ważne, czy Dziecię się zmieści oraz czy dana rzecz będzie potrzebna - samą radością jest fakt, że robimy coś z myślą o Naszym Dziecku. 


środa, 20 sierpnia 2014

Falstart

W białej teczce na gumkę znajdowały się wszystkie potrzebne w Ośrodku Adopcyjnym dokumenty. Sympatyczna Pani w okularach przejrzała je i kazała wypełnić coś w rodzaju kwestionariusza osobowościowego. Następnie była luźna rozmowa o Nas i naszej motywacji. Całe spotkanie trwało ponad godzinkę, zadawaliśmy jeszcze pytania, które Nas nurtowały. Mięliśmy czekać na warsztaty. Pełna wiary i nadziei opuszczałam budynek. To był wrzesień. 

Pierwszy telefon do Ośrodka wykonałam pod koniec października. Poczułam się jak intruz, kiedy w słuchawce usłyszałam "Jeśli ktoś mówił, że się odezwiemy, to się odezwiemy. Jak coś będzie wiadomo". Cierpliwości, mówiłam sama sobie. Tak minął listopad, grudzień, styczeń i kiedy już miałam znów "niepokoić" Ośrodek, zadzwonili. Testy psychologiczno - pedagogiczne ustalili jeszcze w tym samym tygodniu. Przeżyłam wówczas chwile prawdziwej radości! Wreszcie coś się zaczynało dziać! 

Z duszą na ramieniu weszliśmy do dużej sali, jaką wskazała nam Pani w okularach. Kazali czekać, chociaż nie spóźniliśmy się ani minuty. Do dziś nie wiem, czemu to miało służyć (tłumaczę to sobie tak, że coś ważnego im wypadło). Weszły dwie Panie i zmierzyły Nas surowo wzrokiem. "Tylko spokojnie" powiedziałam sobie w duchu. Ale pamiętam pierwsze ich słowa w moją stronę "Co Pani tu robi, z załączonych dokumentów nie wynika jednoznacznie, że nie może mieć Pani biologicznych dzieci?" Wiedziałam, po prostu czułam, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Opowiedziałam o tym, co przeszliśmy i rozmowa zeszła na inne tory, chociaż cały czas byłam spięta. Mąż też, bo Jego dłoń, którą kurczowo ściskałam była mokra od potu. Po godzinnej "przeprawie" zostaliśmy rozdzieleni i jedna z Pań rozmawiała ze mną, druga z mężem. Ze swojej rozmowy pamiętam dokładnie jak Pani (pedagog) mówiła: 
- "Ale wie Pani, że jak rodzice będą alkoholikami to dziecko też" (kiedy stanowczo się z tym stwierdzeniem nie zgodziłam, zostałam zbesztana za niski (???? doprawdy) stan wiedzy na temat alkoholizmu
- "Jak ktoś chce niemowlę to z pewnością nie dostanie, a upieranie się przy tym świadczy o egoiźmie" (na moje pytanie o to, jakie dziecko chcielibyśmy adoptować)
I pamiętam jeszcze, jak Pani psycholog zapytała, czy mam orgazmy (?????) - chociaż to moim zdaniem można było pominąć.
Mąż miał pytania o to, czy nie boi się, że go oszukuję jak wyjeżdżam (studiowałam wtedy zaocznie jeszcze) oraz o to, czy nie przeszkadza mu, że zarabiam mniej od Niego (myślałam, że wspólnie prowadzimy gospodarstwo domowe...). 
Wychodząc byliśmy w podobnym szoku. Mąż wydusił tylko "szkoda, że nie nagrałem rozmowy", na co ja przytaknęłam i w kompletnej ciszy, z gonitwą myśli wracaliśmy do domu.
Dopiero po powrocie emocje puściły. Dopiero po powrocie zrozumieliśmy, że to jakaś pomyłka. I wkradła się myśl, że może nie jesteśmy gotowi, że może jesteśmy za mało odporni. Baliśmy się. Właśnie tego dnia obdarto Nas z intymności po raz pierwszy.
Następnie były testy i niespodziewany telefon miesiąc później. Byłam pewna, że dzwonią powiedzieć kiedy ruszają warsztaty, ale OA chciał się z Nami jeszcze spotkać. Na spotkaniu tym obdarto Nas z intymności po raz drugi. Utwierdzono Nas co prawda w przekonaniu, że jesteśmy udanym małżeństwem, świetnie dopasowanym, a w testach wypadliśmy ok, jak większość par ale....no właśnie było ale. Jakie jest to "ale" nie dowiem się pewnie nigdy. Usłyszeliśmy, że jesteśmy zbyt elastyczni (nie stawialiśmy sztywnej granicy wieku), że jestem za młoda na adopcję i powinnam się starać o biologiczne dziecko itp. słowa. Na pytanie, czy w takim razie nie nadajemy się na rodziców usłyszałam "Ależ nie, będziecie na pewno dobrymi rodzicami", ale "swoich dzieci". Pytam więc, czyje będą dzieci, które zamierzam adoptować. Odpowiada mi cisza. Pytam więc, co możemy zrobić. Cisza.....

Tamtego dnia myślałam, że nie zdaliśmy testu dojrzałości na rodziców. Czułam się bezwartościowa, beznadziejna i całkowicie niezrozumiana. Czułam się nie-kobietą. Byłam naprawdę bliska tego, żeby się poddać i o włos od przyznania samej sobie "widocznie nie powinnaś być matką". I zapewne gdyby nie Internet, który przeczytałam wtedy wzdłuż i wszerz nadal bym tak myślała. O "takich" praktykach tego OA znalazłam kilka wypowiedzi. Pewnie jeszcze trochę jest historii podobnych do mojej, które nigdy nie zostały puszczone w sieć. Dziś już staram się nie wracać do tej historii i nie zastanawiać się, co takiego powiedzieliśmy z mężem, że nie spodobaliśmy się (?) Paniom. Dokładnie dwóm, bo w takim składzie oceniano Nas jako potencjalnych rodziców.

Z bagażem doświadczeń, po straconych 7 miesiącach zadzwoniłam do innego OA, do tego właściwego - tego jestem pewna. I w tym momencie zaczyna się tak naprawdę Moja Adopcyjna Historia.


wtorek, 19 sierpnia 2014

Dwa razy "N"

Niepłodność jest jak cień, który jest z Tobą wszędzie - w kinie, na zakupach, podczas kąpieli czy na zebraniu z szefem. Myśl o niej potrafi wślizgnąć się niepostrzerzenie o każdej porze. Wszędzie. Taka towarzyszka - niechciana, odrzucona, lecz nie samotna. Zna miliony par, setki małżeństw. Nie wybiera sobie sprzymierzeńców ze względu na wiek czy status materialny. Można z nią walczyć albo nauczyć się z nią żyć.

Walczyłam z niepłodnością długo. Samo przyznanie się przed sobą, że mamy problem zajęło mi sporo czasu. W głowie huczała przecież myśl "jestem młoda, nikt w rodzinie nie miał problemów z płodnością". Czas jednak mijał, a "świadectwo kobiecości" dawało o sobie znać co miesiąc. Zaczęłam mylnie interpretować sygnały wysyłane przez organizm, dzięki czemu regularnie zasilałam wpływy okolicznych aptek. Testy ciążowe cierpliwie czekały już od początku cyklu, aby w jego końcowej fazie pokazać mi piękną, grubą, JEDNĄ kreskę. I zapewne gdybym pod wływem impulsu nie zapisała się na wizytę do ginekologa, zwlekałabym z tą decyzją jeszcze długo.

Wizyta. Po zbadaniu mnie dostałam "przykazania" co dalej. Na pierwszy rzut panel hormonalny plus monitoring cyklu. Hormony rozszalałe strasznie, za to ładne owu i cała reszta ok. W między czasie wraca cytologia, niedobrze. Powtórka i jeszcze gorzej. Szpital, pobieranie wycinków i miesiąc modlitw. Nie ma zmian nowotworowych! Nadzieja. Gin wyslał mnie do endorynologa, żeby sprawdzić, skąd burza hormonalna w moim organiźmie. Tam kolejny szok, guzy na taczycy. Biopsja i kolejny miesiąc modlitw. Kolejny raz się udało, bez zmian! Kolejna Nadzieja. Jakiś czas zajęło doprowadzanie mojego organizmu do harmonii. W międzyczasie jeszcze wyniki męża - nie są super dobre, ale też nie  są tragicznie złe. Nadzieja rośnie. Dostajemy "zielone światło". Kilka miesiący prób i ....nic. HSG (ok) i startujemy z lekami. Nadzieja sie odradza. Kolejnych kilka miesiący na cyklach stymulowanych i nic. Więc kolejne badania, immunologiczne i genetyczne. Kolejne miesiące stresu i czekania. Wszystko ok, wraca Nadzieja. Kolejne miesiące prób, naprzemiennie z lekami i bez. Nic, echo. Nadzieja gaśnie. Pada hasło inseminacja. Stos badań przed i wynik tarczycy zwala Nas z nóg. "Przykro mi, ale zrobienie IUI przy tak wysokim TSH będzie naciągnięciem Was na pieniądze" - mówi lekarz. Nadzieja upada. W głowie myśli "jak to możliwe, leki biorę regularnie". Orgaznim jednak wiedział swoje. "Dajmy sobie kolejny miesiąc" - mówi lekarz. A w przyszłym niespodzianka - stan zapalny. Kolejny - taaadam! - torbiele. Kolejny - wow - hiperstumulacja. I tak dalej, i tak dalej. Przy szóstym nieudanym podejściu mówię PAS. Nadzieja leży, schowana gdzieś na dnie serca.

Pięć miesięcy później siedzę w jasno oświetlonym pokoju, na kanapie z czerwonej skóry. Patrzę na uśmiechnięte twarze dzieci, których zdjęcia wiszą na jednej ze ścian. Jestem w OA. Ze mną jest Nadzieja. Niepłodność zostawiłam za sobą. Pogodziłam się z nią, już nie mam żalu. W końcu nauczyła mnie cierpliwości i pokory. 

Niepłodność to choroba. Choroba duszy....

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

A tak to się zaczęło....

...i żyli długo i szczęśliwie, wychowując gromadkę dzieci - tak kiedyś zakończę bajkę o Nas, głęboko w to wierzę. A tymczasem wychodzę na ostatnią prostą w tym rozdziale życia.

Kiedy cztery lata temu przed ołtarzem obiecałam mojemu mężowi obdarzyć miłością dzieci, jakimi nas Bóg obdarzy, nie sądziłam, że ta droga będzie tak kręta i wyboista. Nie przypuszczałam, ile łez przyjdzie mi wylać, ile będzie chwil zwątpienia i załamania. Naiwna wierzyłam, że urodzę śliczne, zdrowe maleństwo, którym rodzina i znajomi będą się zachwycać. Bo czemu miałabym myśleć inaczej?


Każdy kolejny miesiąc przynosił nowe rozczarowanie. Nie zliczę, ile wykonałam testów ciążowych, ile razy trzęsącymi się rękoma doszukiwałam się chociaż cienia drugiej kreski. Ile kosztowało mnie, żeby w końcu spojrzeć w lustro i powiedzieć: "mamy problem". Tak, My mamy. Niepołodność Nas dotknęła. Lekarz dał nadzieję. Raz, drugi, dziesiąty. Niby wszystko było ok, ale coś jednak nie trybiło. "Niepłodność idiopatyczna" wpisał w rozpoznaniu, kiedy skończyły się pomysły, co może być nie tak. Kiedy "problemy" miesiąc po miesiącu były stopniowo eliminowane. Kiedy nadzieja powoli gasła....

Nagle dostaliśmy z mężem olśnienia! To było jak świeży powiew wiatru. To było jak dzień lata w środku mroźnej zimy. To było dobre. To była Nasza Droga - adopcja. Ah, jakie to się wtedy wydawało proste! Wiedzieliśmy o adopcji tyle, co nic. I ta droga Nas zaskoczyła, ale o tym później. 

Jesteśmy w ciąży. Adopcyjnej oczywiście. Czekamy na TEN telefon. Czekamy 17 miesięcy, a 10 po kwalifikacji. Czekamy na NASZE DZIECKO.